poniedziałek, 8 stycznia 2018

Autobus sunął po oszronionej jezdni. Nie było śniegu. Mimo to, nocny mróz skutecznie wybielił otoczenie. Barry jechał do pracy. Jadł kanapkę, którą dostał od brata. Mężczyzna nie miał w zwyczaju jeść o tak wczesnej porze, wręcz tego nie lubił. Do południa wystarczyło mu, że spalał trzy papierosy. Dopiero wtedy decydował się na obiad. Jednakże od porannych posiłków, Barry jeszcze bardziej nie lubił towarzystwa artykułów spożywczych w czasie swoich podróży. Było to irracjonalne. Miał tego świadomość, ale nie zamierzał się nad tym zastanawiać, ani tego zmienić. Zawsze powtarzał matce przed wyjazdem z domu: "Zostaw te słoiki kobieto."
Bezskutecznie.
Brat Barryego - Laurence - był bardzo podobny do matki. Tak jak ona, miał paskudny charakter i tak jak ona robił kanapki z nadzieją, że to zmieni panujące zdanie na jego temat.
Bezskutecznie.
Młoda Dziewczyna zaczęła rozglądać się za wolnym miejscem w pojeździe. Jeszcze przed momentem, zanim, wciśnięciem płaskiego przycisku, uruchomiła mechanizm automatycznego otwierania drzwi, nie zastanawiała się nad tym z kim może spędzić czas swojej podróży.
Barry nie zwracał na nią uwagi. Tego dnia nie ubrał garnitury. Jechał w jeansach. Nie wyglądał ani odpychająco, ani zachęcająco. Po prostu prezentował się dobrze. Równie dobrze, jak jedno wolne miejsce po jego prawej stronie. Nie tak dobrze, jak dwa wolne miejsca w rzędzie przed nim.
Dziewczyna usiadła w rzędzie przed nim. Wyciągnęła notatki. Barry jadł kanapkę. Okruchy leżały na jego narciarskiej kurtce. Obserwował jej włosy. Nie miała łupieżu. Mogłaby mieć łupież.
Zaczęła czytać.
Głową zasłaniała większość tekstu, napisanego ręcznie na złożonej kartce w kratkę. Nie miała zachwycającego charakteru pisma, ale było ono przynajmniej czytelne. "...rozwój", "...edukacja", "...wsparcie" wybrzmiewały ostatnie słowa kolejnych wersów eseju.
Barry wiedział co to za linia. Wiedział doskonale, gdzie jedzie ten autobus. Co więcej, znał ten język, znał ten styl.
W ręku trzymał połowę przekrojonej bagietki z serem i dżemem. Uniósł ją nad głowę dziewczyny. Ofiara nie mogła się zorientować. Gdyby to zrobiła, jechałaby w czapce. Bagietka złamała się w połowie. Notatki upadły na kolana. Barry wstał i usiadł koło niej. Dziewczyna zdążyła się już zacząć drapać i przeczesywać palcami włosy.
"Niech się pani nie martwi." starał się ją uspokoić "łupieżu pani nie ma. To tylko okruszki."
"Że co proszę?"
"Pedagogika specjalna, wczesnoszkolna, czy zwykła?"

Był już prawie spóźniony. Nie przyspieszał. Nie zamierzał się spocić. Czarny płaszcz falował na wietrze. Czarny kapelusz przytrzymywał ręką na głowie, żeby jego twarz pozostała tajemnicza jeszcze na kilka wersów.
Otworzył drzwi. Wszedł do holu na parterze. Splunął w miejscu, w którym grupa ludzi czekała na schody. Poszedł windą. Każdy krok przybliżał go do celu. Do swojego miejsca pracy.
Stanął przed drzwiami, za którymi rozciągało się piętro z jego własnym biurem. Nacisnął klamkę. Przeszedł śluzę. Nacisnął klamkę po raz drugi. Stanął w słupie halogenowego światła.
"O Boże!" recepcjonistka zakryła usta dłonią. "Nie wierzę, że to zrobiłeś".
"Nie mogłem się powstrzymać. Patrzył na mnie w taki sposób, jak gdyby sam chciał, żebym mu to zrobił".
"Jak mogłeś?" Kobieta wyszła zza lady i dotknęła kapelusza "Jest cudowny. Ale... przed wypłatą?"
"Prawda?" Mężczyzna zdjął nakrycie głowy odsłaniając błyszczącą, gładko wygoloną i naoliwioną skórę "Był w przecenie".
Na te słowa kobieta poczuła, że jedna podpaska to za mało. Bąknęła coś po cichu i nieśmiałym krokiem skierowała się w stronę drzwi z małym kółeczkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The Clearless Journey